Kupiłem sobie rower. Niezbyt drogi, niezbyt tani, w sam raz. Kupiłem sobie rower typu hybryda, coś między góralem a damką. Taki z amortyzatorami z przodu. Kupiłem ten rower w czerwcu, w drugiej połowie czerwca, cztery lata temu.
Ze sklepu przywieźliśmy go z Wiolką samochodem w sobotę. W niedzielę pojechaliśmy na godzinną wycieczkę. Tydzień później, w sobotę pojechaliśmy na drugą wycieczkę. Jeździliśmy polnymi drogami. Korzystaliśmy z ciszy, cieszyliśmy sie śpiewem ptaków, podpatrywaliśmy krążące nad naszymi głowami jastrzębie. Jednym słowem, byliśmy eco. W niedzielę padało, więc z żalem zrezygnowaliśmy z zaplanowanej na ten dzień wycjeczki rowerowej. Tydzień później była piękna, słoneczna pogoda, ale już na rower nie wsiadłem, pękła ciągłość. Stał sobie tak bidula dobre cztery lata. Co roku na wiosnę wyciągałem go na powietrze, smarowałem, robiłem mocne postanowienie, że w tym sezonie już na pewno pojeździmy. Wstawiałem go na noc do szopy. Wyciągałem rok później na wiosnę aby przeczyścić i przesmarować. Stał sobie ten wyrzut sumienia i denerwował mnie tym bardziej im mocniej przybierałem na wadze.
Dwa tygodnie temu, ktoś pogiął w moim rowerze kasetę od przerzutek. Wiolka zawiozła go do naprawy, został tam na weekend. Powiem Wam, że dopiero gdy go zabrakło poczułem, jak bardzo chcę na nim pojeździć. Wiolka odebrała rower w środku tygodnia. W sobotę była piękna pogoda, Wiolka w pracy, ja pełen rowerowego entuzjazmu. Pojechałem na wycieczkę. Czułem się, jakbym wrócił na moje dziecięce podwórko. Znowu goniłem się na rowerach z chlopakami, nawet hamowałem z piskiem na asfalcie. Słowo!Czułem się jak młody Bóg. Solennie obiecałem sobie, że teraz już na pewno będę jeździć na rowerze co weekend.
W niedzielę padał deszcz.